Czy biblijny opis stworzenia jest tylko kopią starożytnej mitologii?

Obserwuj wątek
( 0 Obserwujących )
X

Obserwuj wątek

E-mail : *
Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu nasza znajomość cywilizacji Bliskiego Wschodu była niepomiernie uboższa. Dopiero w połowie XIX w. archeologowie angielscy odkryli w ruinach Niniwy, dawnej stolicy Asyrii, ogromną bibliotekę króla Assurbanipala (668–627 r. p.n.e.). Znaleziono tam ok. 25000 tabliczek glinianych, pokrytych pismem klinowym. Pozwoliły one nam poznać wielkie poematy mitologiczne, mówiące także o początkach świata i człowieka. Biblioteka jest z VII w., ale niektóre z odkrytych w niej poematów pochodzą z czasów znacznie dawniejszych. Okazało się tymczasem, że pojawia się w nich wiele motywów i tematów znanych nam dotychczas tylko z Biblii. Pierwsze wrażenie było ogromne. Czyżby Biblia powtarzała jedynie to, co inni dużo wcześniej wymyślili? Trzeba było długich lat badań i wiele głębszego wniknięcia w całą literaturę blisko­wschodnią (w tym również w poznawane coraz lepiej teksty egipskie), by ocenić właściwie dzieło autorów hebrajskich, by nie tylko zrozumieć, że znali oni dobrze mitologiczną tradycję swoich sąsiadów, lecz także dojrzeć, w jaki sposób wybierali z niej cegiełki na własny użytek, budując z nich dzieło własne i zadziwiająco oryginalne.
U naszego P, kapłańskiego autora Rdz 1,1 – 2,4a, odnajdujemy bez trudu echa wielkiego poematu na cześć Marduka, głównego boga Babilonu. Pierwsze słowa tego poematu brzmią Enuma elisz („Kiedy w górze”) i one też pełnią rolę tytułu. Wszystko zaczyna się w czasach, kiedy nie było jeszcze niczego, bo nic nie otrzymało jeszcze imienia (a imię w tym świecie zawiera w sobie istotę każdej rzeczy, tak że to, co nie ma imienia, po prostu nie istnieje). Rozciągały się tylko szeroko niezmierzone połacie wód, wód słodkich i życiodajnych, które były zarazem prabogiem Apsu, oraz wód słonych, groźnych i niszczycielskich (jak morze zalewające nieraz uprawne ziemie Mezopotamii), które były zarazem praboginią Tiamat.

Kiedy w górze nieba nie były jeszcze nazwane, kiedy w dole ziemia nie miała imienia, kiedy pradawny Apsu, który spłodził bogów, kiedy Tiamat, która ich wszystkich zrodziła, mieszali bez rozróżnienia swoje wody, kiedy trzcin na bagnach jeszcze nie widziano, kie­dy nie pojawił się jeszcze żaden z bogów, bo nie otrzymali imienia ani wyznaczonego im losu, wtedy to narodzili się bogowie z łona Apsu i Tiamat…

W poemacie tym, podobnie zresztą jak i w całej mitologii, nie tylko bliskowschodniej, lecz również greckiej, kosmogonia jest jednocześnie teogonią, czyli, mówiąc inaczej, narodziny wszechświata są zarazem narodzinami bogów. A właściwie: narodziny bogów zawarte są w kształ­towaniu wszechświata, bogowie nie istnieją poza nim, ale i wszechświat „staje się” dzięki ich narodzinom. Enuma elisz wyś­piewuje cały łańcuch kolejnych związków między bogami, kolejnych, niezliczonych narodzin. Wreszcie młodzi bogowie buntują się i zabijają starego Apsu. Tiamat wypowiada im wówczas srogą wojnę, wydając ze swego łona straszliwe potwory. Zagrożeni zwracają się do jednego z najmłodszych, lecz i najpotężniejszego w swoim gronie, do Marduka. I on podejmuje się pokonać Tiamat, ale pod warunkiem, że po zwycięstwie zostanie królem nad całym światem i nad wszystkimi bogami. Poemat opiewa następnie walkę, zwycięstwo i chwałę Marduka.
Enuma elisz jest długim poematem, obejmuje aż siedem tabliczek, po około 150 wierszy każda. W czwarty dzień świąt Nowego Roku główny kapłan Marduka w Babilonie stawał przed posągiem swego boga i z podniesioną ręką wygłaszał, a może raczej wyśpiewywał, wiersz po wierszu, cały Enuma elisz. A miało to znaczenie dużo większe, niż nam by się to mogło wydawać. Każde bowiem święto Nowego Roku odnawiało niejako i aktualizowało owe zwycięstwo sprzed początku czasów, odniesione nad siłami chaosu uosobionymi w Tiamat, która mimo wszystko nadal pozostawała w jakiś sposób groźna.
W VI w. synom Izraela, żyjącym na wygnaniu w Babilonie Marduk musiał wydawać się bardzo potężny. Przecież król Babilonu nie tylko zdobył Jerozolimę i uprowadził do niewoli jej króla, lecz nawet zburzył Świątynię Jahwe. To ostatnie było najstraszniejsze, dla wszystkich wokół stanowiło bowiem niepodważalny dowód, że Marduk jest silniejszy od Jahwe!*Monoteizm żydowski nie był jeszcze w tym czasie ani tak nieugięty, ani tak jasno wykrystalizowany, jak sobie to zazwyczaj wyobrażamy. Był też zjawiskiem całkiem wyjątkowym. Nic też dziwnego, że wielu synów narodu wybranego ulegało często pokusie oddawania kultu także innym bogom. A cóż dopiero w Babilonii, gdzie kulty te były także świetne, barwne i pełne życia, gdzie Jahwe zdawał się ginąć w cieniu Marduka… I właśnie tu kapłani Izraela podjęli trud przemyślenia i ponownego odczytania całej historii swego ludu aż od samych początków, od pradziejów świata.
Jeden z tych kapłanów jest autorem pierwszej stronicy Biblii. Można odgadywać, że kiedy pisał swój hymn na cześć Jedynego (bo hymnem jest to, co napisał), miał przed oczami – jeśli nie ciała, to przynajmniej duszy – owego kapłana Marduka, recytującego w święto Nowego Roku Enuma elisz. Chciał mu się może w ten sposób przeciwstawić, chciał pokazać Boga Izraela jako prawdziwego Stwórcę i Władcę wszechświata. By to uczynić, nie wahał się sięgać po najróżniejsze materiały z literatury świata otaczającego. Oczyszczał je wszakże starannie z wszelkich śladów politeizmu w sposób, który nieraz uchodzi naszej uwadze, tak bardzośmy wszyscy, nawet nasi ateiści, nawykliśmy myśleć w kategoriach monoteizmu.
Anna Świderkówna (1925 – 2008) – polska historyk literatury, filolog klasyczny, papirolog, biblistka, tłumaczka, oblatka tyniecka; profesor Uniwersytetu Warszawskiego, popularyzatorka wiedzy o antyku i Biblii. Ponad 30 lat kierowała Katedrą Papirologii (późniejszym Zakładem Papirologii) UW.
—————————–
KLUCZOWE RÓŻNICE POMIĘDZY BIBLIJNYM OPISEM STWORZENIA A MITOLOGIĄ STAROŻYTNĄ:
1. GENESIS JEST HISTORIĄ MONOTEISTYCZNĄ, CHOĆ KSIĘGA TA POWSTAŁA W CZASACH POWSZECHNEGO POLITEIZMU.
2. BÓG NIE JEST CZĘŚCIĄ WSZECHŚWIATA/NATURY. POWSTANIE KOSMOSU NIE JEST RÓWNOZNACZNE Z POWSTANIEM BOGA/BOGÓW. ŚWIAT JEST STWORZENIEM BOGA, A WIĘC NIE NALEŻY MU SIĘ CZEŚĆ.
[dodatkowo należy dodać, że nie dość, że Żydzi nie mogli oddawać czci ciałom niebieskim itp, to w dodatku nie mieli prawa tworzyć sobie posążków Boga Jahwe, co było OGROMNIE uciążliwe i nienaturalne dla ludzi tamtych czasów + nie mogli nawet Imienia Boga wymawiać. SAMI SOBIE WYMYŚLILI TAKIEGO „NIEWYGODNEGO” BOGA?] 3. W BIBLII BÓG NIE JEST ABSOLUTEM WYDEDUKOWANYM PRZEZ MYŚL FILOZOFÓW, ANI MOCARZEM MITOLOGICZNYCH POEMATÓW. NIE MA ON ŻADNYCH RODZICÓW ANI PRARODZICÓW, ŻADNEJ GENEALOGII, NIE MA MAŁŻONKI, NIE MA NAWET DWORU. I TYM JUŻ ODRÓŻNIA SIĘ W SPOSÓB ZNACZĄCY OD WIELKIEGO MARDUKA I JEGO BOSKICH TOWARZYSZY Z ENUMA ELISZ, LECZ I OD WSZYSTKICH INNYCH BOGÓW CAŁEGO OTACZAJĄCEGO ŚWIATA. PRZYKŁADOWO: OZYRYS CZY ADONIS. WYSTARCZY RZUT OKA ŻEBY ZOBACZYĆ, ŻE TO SĄ PO PROSTU BAJKI. CO GORSZA ICH BOHATEROWIE SĄ PRAWIE ZAWSZE ZDEGENEROWANI MORALNIE, NAJPEWNIEJ DLATEGO, ŻE TWÓRCY TYCH BAJEK SAMI BYLI ZAZWYCZAJ NIE LEPSI. PORÓWNAJ TO TERAZ DO PROROKÓW STPRZEMAWIAJĄCYCH (JAK SAMI WIELOKROTNIE PRZYPOMINALI) W IMIENIU BOGA, KTÓRZY NON STOP NAWOŁYWALI O SPRAWIEDLIWOŚĆ I POTĘPIALI BOGACZY I UCISKAJĄCYCH.
4. OPTYMISTYCZNA WIZJA POWSTANIA CZŁOWIEKA. LUDZIE SĄ PRZYCZYNĄ (A PRZYNAJMNIEJ JEDNĄ Z PRZYCZYN) DLA KTÓREJ ISTNIEJE ŚWIAT, A NIE PRZYPADKIEM POWSTAŁYM W NIECHLUBNY SPOSÓB.
5. KOBIETA I MĘŻCZYZNA SĄ SOBIE RÓWNI, CHOĆ KSIĘGA TA POWSTAWAŁA W CZASACH KIEDY TAKA RÓWNOŚĆ OCZYWIŚCIE NIE ISTNIAŁA.
6. ISTNIENIE ZADZIWIAJĄCO GŁĘBOKICH TEOLOGICZNIE PRZEKAZÓW. ZWŁASZCZA DWA: POWSTANIE CZŁOWIEKA NA OBRAZ BOŻY, A TAKŻE KOBIETA I MĘŻCZYZNA STAJĄCY SIĘ JEDNYM CIAŁEM, CO TŁUM. NA JĘZYK DZISIEJSZY NALEŻY ROZUMIEĆ JAKO JEDEN ORGANIZM/ISTOTĘ LUDZKĄ.
* BABILON był nieporównywalnie potężniejszy od narodu żydowskiego. Marduk miał dużo więcej wyznawców niż Bóg Izraelitów. Gdzież jest jednak dzisiaj Marduk i jego wyznawcy? A gdzież Babilon? Żydzi natomiast wciąż istnieją (pomimo tylu prześladowań i rozproszeń). Chrześcijanie z kolei (będący niejako spadkobiercami Izraelitów w ich kulcie) żyją na całym świecie, dosłownie w każdym kraju globu. Żeby tego było mało wszystko to było przepowiedziane przez Bogaw Biblii co najmniej w VI wieku p.n.e. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi (Rdz 12:3) rzekł Bóg do Abrahama. A w innym natomiast miejscu:
To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakubai sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi (Iz 42:6)
A teraz pytanie (a nawet dwa). Jakie było prawdopodobieństwo, że proroctwo o powszechności wiary na całym globie – w Boga Jahwe – zostanie wypełnione? Jakie było prawdopodobieństwo, że Żydzi przetrwają do dnia dzisiejszego – zachowując kulturę, tożsamość i przede wszystkim religię –  skoro tyle dużo potężniejszych ludów wyginęło? Zwłaszcza, że żaden naród w historii świata nie był tak intensywnie prześladowany jak Izraelici.
http://ps-po.pl/rola-mitow-poganskich-w-ksiedze-rodzaju/
ZARZUTY Czy biblijny opis stworzenia jest tylko kopią starożytnej mitologii?
Ress
Mimo fundamentalnych różnic w rozumieniu zmartwychwstania, skojarzenia Jezusa z bogami misteryjnymi mogły się rodzić i rodziły się już w początkach chrześcijaństwa.
Pewne podobieństwo Jezusa do Mitry, Adonisa czy Ozyrysa, budziło niepokój np. Tertuliana (ok. 150-ok. 220), który widział w tym działanie demonów, małpujących prawdę Ewangelii. Uważał że wszystko poza chrześcijaństwem jest szkodliwe i bluźniercze. Teolog ten miał tak radykalne poglądy, że doprowadziło go to do zerwania z Kościołem, gdyż po kilku latach przynależności do niego, zaczął uważać Kościół za zbyt liberalny i zbyt otwarty na filozofię pogańska, przystąpił więc do sekty montanistów.
Zupełnie inne podejście miał jeden z pierwszych apologetów – Justyn (ok. 100-167). Odwoływał się on do doktryny o Logosie preegzystującym w czasach Starego Testamentu (praeparatio evangelica biblica), który objawił ziarna prawdy o sobie (Logos spermatikos) niektórym filozofom (praeparatio evangelica filosofica), natomiast w pełni objawił się dopiero w osobie Jezusa z Nazaretu, Mesjasza, Syna Bożego. Logos spermatikos, czyli „Słowo rozsiane”, jest jedną z tych genialnych intuicji Justyna, dzięki której był zdolny znaleźć wspólny język z filozofią swego czasu. Ponadto kategoria ta, która po raz pierwszy pojawia się właśnie w pismach Justyna, stała się podstawą refleksji teologicznej Kościoła różnych epok (czasami niestety zapomnianej) o ziarnach prawdy obecnych w innych religiach i kulturach.
W naszych czasach idea ta powróciła wraz z nauczaniem Soboru Watykańskiego II. Istotą tej koncepcji jest przekonanie, że od początku istnienia wszechświata ziarna prawdy zostały rozsiane przez boski Logos wśród wszystkich ludzi i w ten sposób wszyscy w różnym stopniu odkrywają prawdę i w różnym stopniu mają udział w boskim Logosie. Dzięki Objawieniu się całego Logosu w osobie Chrystusa pełnię prawdy o Bogu i człowieku oraz pełne uczestnictwo w mocy boskiego Logosu mają oczywiście tylko chrześcijanie. Natomiast zarówno objawienie starotestamentowe, jak też filozofia są tylko częściowym odkryciem prawdy.
Choć Logos spermatikos jest oryginalną koncepcją Justyna, to została ona zainspirowana trzema różnymi tradycjami: filozoficznymi tradycjami neoplatonizmu i stoicyzmu, judaizmem hellenistycznym, zwłaszcza nauką Filona Aleksandryjskiego o bytach pośrednich między Bogiem i ludźmi, oraz oczywiście wcześniejszą tradycją chrześcijańską, zwłaszcza dotyczącą zdolności naturalnego poznania Boga (Rz 1-2). Kategoria Logos spermatikos pozwoliła Justynowi nie tylko dostrzec ziarna prawdy w innych tradycjach religijnych i filozoficznych, ale uzupełniona o koncepcję Logosu pełnego (można by ją określić jako Logos totus), okazała się również kluczowa w prezentacji chrześcijaństwa jako jedynej i najpełniejszej ze wszystkich filozofii. Widziane w takiej perspektywie chrześcijaństwo jest nauką uniwersalną, pełnią takiego poznania prawdy, której wszyscy inni poszukują niejako po omacku.
Taka optyka była i nadal pozostaje podstawą misyjnego zaangażowania chrześcijan w głoszenie Ewangelii wszystkim ludziom. Dla Justyna pełnia prawdy znajdowała się tylko w chrześcijaństwie, zaś w pozostałych religiach czy kulturach obecne były jedynie ziarna Logosu (semina Verbi), elementy prawdy. Na podstawie nauki o Logosie rozsianym Justyn opracował również swoją teologię historii zbawienia. Według apologety istnieje tylko jedna historia zbawienia ludzkości, zarówno Żydów, Greków, jak i barbarzyńców, i jest ona historią świętą, gdyż kieruje nią Bóg objawiający się na różne sposoby, a ostatecznie w osobie swojego Syna. Ponieważ to właśnie w historii dokonuje się zbawienie człowieka, każdy jest zaproszony do prowadzenia życia zgodnie z zasadami Logosu, które mogą być poznane poprzez wiarę, jak w przypadku chrześcijan, albo za pomocą naturalnego światła rozumu ludzkiego. Zbawczy plan Boga jest więc propozycją dla wszystkich ludzi.
Do Żydów Bóg przemawiał przez proroków, do pogan poprzez prawdę „objawienia naturalnego”, przeznaczoną do odkrycia rozumem, natomiast do wszystkich poprzez Ewangelię swego wcielonego Syna.Warto postawić sobie pytanie, czy Bóg, który się objawił w tradycji hebrajskiej i w Jezusie Chrystusie, zawarł również z „poganami” jakąś formę zbawczego „przymierza”, tak że i oni mogą być nazywani „ludami Boga”, „ludami Boga przymierza”. Z problemem przynależności „innych” do historii zbawienia i ich związku przymierza z Bogiem żywym łączy się problem objawienia Boga ludziom poprzez historię „wiele razy i na wiele sposobów”, nim objawił się „ostatecznie w tych dniach … przez Syna” (Hbr 1, 1-2). Autor listu do Hebrajczyków miał na myśli objawienia Boga przez proroków tradycji hebrajskiej, Jacques Dupuis w książce „Chrześcijaństwo i religie” stawia jednak pytanie, czy nie należy poszerzyć perspektywy otwartej przez tekst na całość historii ludzkości. Jeśli w plan Bożych przymierzy i w historię zbawienia są włączone wszystkie narody, to czyż nie należałoby wnioskować, że w jakiś sposób, niechby nawet wstępny i niepełny, Bóg objawił się w ich historii przez słowa objawiające i zbawcze gesty?
Czy można przyjąć, że w innych tradycjach religijnych, w pamięci zapisanej w ich świętych księgach jak też w ich żywej praktyce religijnej, mamy do czynienia ze śladami słów Boga i gestów zbawczych, „różnym obliczem Boskości”, które można odkryć, wydobyć i uhonorować. Jacques Dupois stawia kontrowersyjną tezę, że działalność Ducha Świętego dosięga wyznawców innych religii za pośrednictwem ich tradycji. Jest to szokujące stwierdzenie. Czy niebiblijne Księgi mogą pośredniczyć w działalności Ducha w życiu religijnym ich wyznawców? W jaki sposób ją wspomagają i ułatwiają doświadczenie religijne? W jaki sposób wzywają wyznawców tych religii do posłuszeństwa wierze, która zbawia? Czy jest rzeczą możliwą, by teologia zebrała w Świętych Księgach innych tradycji religijnych żniwo autentycznego objawienia Bożego – prawdziwe Słowo Boga skierowane do ludzi? Jeśli w innych tradycjach religijnych istnieje prawdziwe, choć niepełne, pośrednictwo tajemnicy, wynika z tego, ze mogą one służyć jako „drogi” czy „ścieżki” zbawienia swoim członkom.
Taka działalność innych tradycji religijnych w porządku zbawienia powinna oczywiście, patrząc na to z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze być umieszczana w globalnym planie Boga wobec ludzkości, który swój szczyt znajduje w Wydarzeniu Jezusa Chrystusa. Bóg, choć wypowiedział swoje ostateczne Słowo w Jezusie Chrystusie, choć mówił przez proroków Starego Testamentu, wypowiedział początkowe lub zarodkowe słowa do ludzi przez proroków innych narodów – słowa, których ślady można odnaleźć w Księgach Świętych światowych tradycji religijnych. Słowo ostateczne nie wyklucza innych słów: wprost przeciwnie, zakłada je. Nie możemy powiedzieć, że pierwszym słowem było słowo zapisane w Starym Testamencie. Nie: to właśnie ten dokument zaświadcza, że Bóg przemawiał do narodów wcześniej, nim zwrócił się do Izraela. Gwarancją tego są przymierza Boga z Adamem i z Noem i zażyłość w obu przypadkach, z jaką Bóg odnosi się do ludzi. Święte Księgi narodów reprezentują więc, razem ze Starym i Nowym Testamentem, różne sposoby i formy, w jakich Bóg zwraca się do ludzi w ciągłym procesie Bożego samo-objawienia skierowanego do nich. „Ziarna Słowa” zawarte w wierzeniach innych religii są słowami zarodkowymi i początkowymi Boga, w których jest też obecny wpływ Ducha.
Wpływ Ducha jest powszechny. Rozciąga się na słowa kierowane przez Boga do ludzkości w każdym okresie Jego samo-objawienia. To św. Tomasz z Akwinu napisał cytując Ambrozjastera: Omne verum a quocumque dicatur a Spiritu Sancto est („Każda prawda, niezależnie przez kogo powiedziana, pochodzi od Ducha Świętego”) (S.T., I, II, 109, 1, ad 1). Każda prawda pochodzi od Boga, który jest Prawdą, i winna być jako taka szanowana, niezależnie od tego, jakim kanałem do nas dociera. Słowa Boga i objawienia Bożego nie należy pojmować jak monolitu, lecz jako rzeczywistość zróżnicowaną i kompleksową. I tu wracam do zasadniczej kwestii. Oto teza, którą chcę zaproponować:

Może pogańskie intuicje na temat umierającego bóstwa, występujące w kulturach całego świata, to maska pod którą Jedyny Bóg ukrywał się od początku? Być może prawda jest rozrzucona w wielu mitach po całym świecie, a nie tylko w Biblii. Czy pogańskie mity mogły zapowiadać wcielenie?

Clive Staples Lewis (autor „Opowieści z Narnii”) w eseju „Mit stał się faktem”, napisał: „Istotę chrześcijaństwa stanowi mit, który jest również faktem. Stary mit o umierającym Bogu, nie przestając być mitem, schodzi z nieba legendy i wyobraźni na ziemię historii. Wydarza się w określonym dniu, w konkretnym miejscu”. Archetyp umierającego boga staje się prawdą, staje się rzeczywistym i historycznym wydarzeniem.
W powieści Marguerite Steedman „Ucieczka do Avalonu” jednym z bohaterów jest wierny sługa i przyjaciel Józefa z Arymatei – Grek Filon, który został w młodości wtajemniczony w misteria dionizyjskie. Gdy poznaje on Jezusa, zaczyna widzieć w nim urzeczywistnienie swojej wiary. Dostrzega pewną analogię symboliki używanej przez Jezusa z atrybutami łączonymi z Dionizosem. Wszystko to naprowadza go na przekonanie, ze Jezus jest Bogiem i ostatecznie ten człowiek, nie będący Żydem i nie znający religii żydowskiej, wcześniej niż wielu Żydów, oczekujących na przyjście Mesjasza, staje się wyznawcą Jezusa Chrystusa.

Według Lewisa pogańskie mity o umierającym i wracającym do życia bóstwie, odzwierciedlają tęsknotę wszczepioną przez Boga, aby przygotować ludzkość na Wcielenie. Te pogańskie intuicje są oczywiście niedokończone i niepełne, posługują się alegorią i myśleniem mitycznym, zapowiadają jednak najlepszą opowieść – Dobrą Nowinę, że Jedyny prawdziwy Bóg, naprawdę stał się człowiekiem, umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, a potem, pokonawszy śmierć, zmartwychwstał. Lewis zastanawiał się nawet, czy niektórym współczesnym ludziom nie należy przedstawić najpierw przedchrześcijańskich, pogańskich intuicji, aby przygotować ich odpowiednio na przyjęcie Ewangelii.

Również Odo Casela twierdzi , że misteria pogańskie były szkołą, przygotowaniem dla chrześcijaństwa, podobnie jak takim przygotowaniem był Stary Testament. To, czego pogaństwo szukało i oczekiwało w misteriach, a nawet o wiele więcej, przyniosło z sobą chrześcijaństwo. To właśnie i jeszcze wiele więcej zawiera w sobie chrześcijańska liturgia. Czego szukali bowiem poganie w misteriach o odradzających się bogach? Przedstawiali w dramatach misteryjnych życie i cierpienie bóstwa, aby samemu otrzymać udział w nieśmiertelnym życiu bogów i w ten sposób znaleźć zbawienie. A to właśnie przyniosło chrześcijaństwo.
Biblista Ronald H. Nash podaje następujące różnice:
1. Pogańscy bogowie-zbawiciele nie umierali za kogoś innego, dlatego śmierć Boga-człowieka w miejsce człowieka jest czymś unikalnym.
2. Chrystus umarł za grzechy, jak żaden z pogańskich bogów.
3. Jezus umarł raz na zawsze (Hbr7, 27; 9, 25-28; 10, 10-14), podczas gdy bogowie czczeni w misteriach umierali corocznie.
4. Ozyrys, Attis czy Adonis ponieśli śmierć w wyniku różnych okoliczności, natomiast Jezus złożył swe życie dobrowolnie.
5. Śmierć Jezusa jest wydarzeniem historycznym, natomiast śmierć bogów-zbawców jest tylko mitycznym dramatem – alegorią odradzającej się przyrody.
Roman Zając
http://www.kosciol.pl/article.php/20070129232607667/print
i na koniec esej C.S. Lewis – Esej: „Wielki cud” [1945]

Przeczytaj jeszcze:   Czy w niebie nie będzie nudno?

Zadaje się teraz często pytanie, czy nie moglibyśmy mieć chrześcijaństwa pozbawionego jego cudownych elementów lub, jak mówią ludzie o to pytający, „uwolnionego” od nich, chrześcijaństwa z przemilczanymi cudami. Wydaje mi się jednak, że tą jedyną religią na świecie, a w każdym razie jedyną znaną mi, z którą nie można tego zrobić, jest chrześcijaństwo. W religii takiej jak buddyzm usunięcie cudów przypisywanych w niektórych bardzo późnych źródłach Gautamie Buddzie nie przyniosłoby żadnej straty, w istocie bardzo by dobrze tej religii zrobiło, ponieważ w jej przypadku cuda przeważnie pozostają w sprzeczności z jej nauką. Nawet w przypadku religii takiej jak mahometanizm, gdyby usunąć wydarzenia cudowne, nic istotnego nie uległoby zmianie. Mielibyśmy nadal wielkiego proroka głoszącego swoje dogmaty bez wprowadzania jakichkolwiek cudów; mają one tylko charakter dygresji czy iluminowanych inicjałów.
Pod żadnym pozorem nie można tego uczynić z chrześcijaństwem ponieważ przekaz chrześcijański jest właśnie opowieścią o jednym wielkim cudzie, chrześcijańska afirmacja dotyczy tego, co istnieje poza wszelką przestrzenią i czasem, nie stworzone przez nikogo, nieśmiertelne, co weszło w naturę, w ludzką naturę, zstąpiło do swojego własnego wszechświata i znowu wzniosło się, zabierając naturę, ze sobą. Oto właśnie jeden wielki cud, jeżeli go usunąć, nie pozostanie nic specyficznie chrześcijańskiego. Można będzie mówić o wielu wspaniałych ludzkich elementach, które chrześcijaństwo dzieli z innymi systemami na świecie, ale nie pozostanie nic, co by było specyficznie chrześcijańskie. I odwrotnie, jeżeli człowiek raz zaakceptuje ten wielki cud, to zobaczy, że wszystkie inne uznane chrześcijańskie cuda, bo oczywiście istnieją nie uznane chrześcijańskie cuda, istnieją chrześcijańskie legendy, tak samo jak pogańskie legendy lub współczesne legendy dziennikarskie – zobaczy, że wszystkie uznane chrześcijańskie cuda stanowią jego część, że wszystkie one albo przygotowują na Wcielenie, albo je obrazują, albo z niego wynikają. Podobnie jak każde naturalne wydarzenie ukazuje całościowy charakter wszechświata w danym punkcie i czasie, tak każdy cud obrazuje charakter Wcielenia.
Jeżeli ktoś stawia kwestię, czy ten centralny wielki cud w chrześcijaństwie jest jako taki prawdopodobny czy nie, musi mieć jasność, że tutaj nie da się zastosować rodzaju prawdopodobieństwa propagowanego przez Hume’a . Nie można tu mówić o prawdopodobieństwie opartym na statystyce, zgodnie z którą im częściej rzecz miała miejsce, tym większe jest prawdopodobieństwo, że zaistnieje ponownie (im częściej doświadczało się niestrawności po jakiejś potrawie, tym bardziej prawdopodobne, iż po ponownej jej konsumpcji znowu czeka nas niestrawność). Oczywiście nie można rozpatrywać prawdopodobieństwa Wcielenia w tym znaczeniu. W samej jego naturze leży to, że wydarzyło się tylko raz. Ale też w samej naturze historii tego świata leży to, iż wydarza się ona tylko raz: a jeżeli Wcielenie w ogóle miało miejsce, to jest ono głównym rozdziałem tej historii. Jest ono nieprawdopodobne w ten sam sposób, w jaki nieprawdopodobna jest cała natura, ponieważ istnieje ona tylko raz i jej historia wydarzy się tylko raz. Tak więc, należy zastosować w stosunku do niego zupełnie inne kryterium.
Uważam, iż stać nas na to. Załóżmy, że mamy przed sobą rękopis jakiegoś wielkiego dzieła, symfonii albo powieści. Przychodzi ktoś i mówi: „Znalazłem nowy urywek tego rękopisu; jest to główny fragment tej symfonii czy też główny rozdział tej powieści. Tekst bez niego jest niekompletny. Oto brakujący fragment, który stanowi naprawdę centrum całego dzieła”. Jedyna rzecz, jaką można by zrobić, to umieścić nowy urywek rękopisu w tym centralnym miejscu i wtedy zobaczyć, jak oddziałuje na resztę utworu. Gdyby całym swoim brzmieniem bądź wymową nadawał nowe znaczenie pozostałej części dzieła, gdyby powodował dostrzeganie w niej rzeczy do tej pory niezauważalnych, to sądzę, że uznałoby się go za autentyczny. Z drugiej strony, gdyby nie spełnił tego zadania, wtedy bez względu na to, jak by był atrakcyjny sam w sobie, zostałby odrzucony.
Co jest tym brakującym rozdziałem w naszym przypadku, rozdziałem, który proponują chrześcijanie? Historia Wcielenia jest historią zstąpienia i zmartwychwstania. Kiedy używam tu słowa „zmartwychwstanie”, nie mam na myśli tylko pierwszych kilku godzin czy pierwszych kilku tygodni związanych z faktem Zmartwychwstania. Mówię o tym całym ogromnym wzorcu zstąpienia głęboko w dół, a potem wstąpienia z powrotem do góry. Zmartwychwstaniem zazwyczaj nazywamy, że tak to określę, sam ów punkt, w którym następuje zmiana kierunku. Zastanówmy się, czym jest zstąpienie. Zejściem nie tylko w człowieczeństwo, lecz w te dziewięć miesięcy, które poprzedzają narodziny człowieka, w ciągu których podobno wszyscy powtarzamy w skrócie dziwne przedludzkie i podludzkie formy życia, i zejściem jeszcze niżej do formy martwego ciała, czegoś, co wkrótce – gdyby ruch wstępujący się nie rozpoczął – przestałoby w ogóle istnieć w postaci organicznej i cofnęłoby się do stanu nieorganicznego, jak się to dzieje ze wszystkimi zmarłymi ciałami. Można tu posłużyć się obrazem kogoś schodzącego na sam dół i pogłębiającego dno morskie. Albo obrazem silnego człowieka próbującego dźwignąć bardzo duży, trudny do uchwycenia ciężar. Nachyla się do ziemi i z wysiłkiem wsuwa się pod niego tak, że sam niknie nam z oczu: a wtedy z wolna wyprostowuje się i rusza z miejsca z całym tym ciężarem kołyszącym się na jego barkach. Można też przywołać obraz nurka, który po kolei zrzuca części garderoby, rozbiera się do naga, po czym mignie tylko w powietrzu i już sunie w dół poprzez zieloną, ciepłą, rozświetloną słońcem wodę, opuszcza się niżej w wodę czarną jak smoła, zimną, lodowatą, na sam dół, w muł i szlam; a potem znów kieruje się ku górze, jego płuca prawie pękają, zmierza znowu do zielonej i ciepłej, nasłonecznionej wody, a w końcu wydostaje się na światło słoneczne, trzymając w ręku coś ociekającego, po co schodził w dół. To coś to ludzka natura, ale też związana z nią cała natura, nowy wszechświat. To powiązanie między ludzką naturą a naturą w ogólności jest zagadnieniem, którego żadną miarą nie jestem w stanie rozwinąć dzisiejszego wieczoru, bo trzeba by tu wygłosić odrębne kazanie. Brzmi to zaskakująco, ale wierzę, że tak jest.

Kiedy więc pomyślimy o tym obrazie – wzorcu ogromnego nurkowania do dna, w głębiny wszechświata, i o powrocie do góry, do światła, natychmiast dostrzeżemy, jak jest on naśladowany i odwzorowywany w elementach świata natury: w zejściu ziarna w glebę i jego wznoszeniu się znowu w pędach roślin. Jest również wiele różnych spraw w naszym życiu duchowym, gdzie coś musi zostać unicestwione lub złamane, po to, by mogło odrodzić się jasne, mocne i wspaniałe. Analogia jest oczywista. W tym sensie ta doktryna pasuje doskonale, w istocie tak doskonale, że natychmiast przychodzi na myśl podejrzenie. Czy nie pasuje ona zbyt dobrze?

Innymi słowy, czy przekaz chrześcijański nie pokazuje wzorca schodzenia i ponownego wznoszenia się, ponieważ należy to nieodłącznie do wszystkich na świecie religii przyrody? Czytaliśmy o tym w Złotej gałęzi . Słyszeliśmy wszyscy o Adonisie i znamy opowieści o całej reszcie tego dość nudnego towarzystwa; czyż ta opowieść nie jest jeszcze jednym wariantem o tym samym, o „umierającym Bogu”? Owszem tak, i to czyni problem delikatnym. To, co zawsze twierdzi antropologiczna krytyka chrześcijaństwa, jest całkowitą prawdą. Chrystus jest postacią, tego rodzaju. I w tym oto miejscu widzimy coś bardzo osobliwego.

Kiedy po raz pierwszy, wyrósłszy z dzieciństwa, czytałem Ewangelie, miałem głowę pełną tego wszystkiego, mitów o umierającym Bogu, treści Złotej gałęzi, i tak dalej. Idea ta wtedy jawiła mi się jako bardzo poetyczna, tajemnicza i ożywiająca. Nigdy nie zapomnę, swego rozczarowania i zniechęcenia, kiedy sięgnąwszy po Ewangelię, nie znalazłem prawie zupełnie nic na ten temat. W Nowym Testamencie metafora ziarna padającego w ziemię występuje w związku z tym tematem chyba dwa razy , o reszcie raczej nie ma mowy. Wydało mi się to zadziwiające. Był tu umierający Bóg zawsze symbolizujący zboże: widzimy Go trzymającego w ręku przetworzone ziarna zboża, czyli chleb, i mówiącego: „To jest Ciało moje” : z mego punktu widzenia, tak jak to wtedy rozumiałem, chyba On nie uświadamiał sobie, co mówi. Oczywiście jeżeli gdziekolwiek, to właśnie tam owo powiązanie między przekazem chrześcijańskim a zbożem musiałoby się pojawić: domagał się tego cały kontekst. Wszystko jednak toczy się tak, jak gdyby główny aktor, a zwłaszcza Jego otoczenie było całkowicie nieświadome tego, co robi. Mamy tu sytuację taką, jak gdyby doskonały opis węża morskiego przedstawiali nam ludzie sprawiający wrażenie, że nigdy nie słyszeli o wężach morskich. Ujmując to inaczej, dlaczego tak się stało, iż jedyny przypadek „umierającego Boga”, który można by przyjąć za historyczny, zdarzył się u ludu (i to jedynego w całym świecie śródziemnomorskim), który nie wykazywał żadnych śladów tej religii przyrody i chyba rzeczywiście nic o niej nie wiedział? Dlaczego więc nagle wśród niego wszystko to ma miejsce?

Główny aktor, mówiąc z ludzkiego punktu widzenia, robi wrażenie, jakby nie miał pojęcia, jakim echem odbiją się jego słowa (i cierpienia) w pogańskim umyśle. No cóż, jest jedna hipoteza, która może to wytłumaczyć. Może Król Zboża, nie występuje w tej księdze, ponieważ występuje w niej Ten, którego obrazem był Król Zboża? Może wyobrażenie jest nieobecne, ponieważ tu nareszcie jest obecna rzecz wyobrażana? Może brak jest cieni, gdyż przedmiot rzucający cień sam się pojawił? Zboże jako takie stanowi daleką imitację rzeczywistości nadprzyrodzonej; czegoś, co umiera i znowu powraca do życia, zstępuje i ponownie wznosi się ponad wszelką naturę. Element ten występuje w naturze, ponieważ najpierw istniał w samym Bogu. W ten sposób wychodzimy poza religie przyrody i poza naturę do Kogoś, kogo się nie tłumaczy, lecz który tłumaczy, nie co prawda bezpośrednio religie przyrody, lecz całe to charakterystyczne funkcjonowanie natury, na którym opierały się religie przyrody. Taki był pierwszy powód mojego zdziwienia. Wszystko to układało się w bardzo szczególny sposób, mówiąc mi coś o naturze w sposób pełniejszy niż to, co przedtem dostrzegałem, jednocześnie zaś samo pozostawało zupełnie na zewnątrz i ponad religiami przyrody.
Jest jeszcze druga sprawa. My, z naszymi dzisiejszymi demokratycznymi i arytmetycznymi założeniami, życzylibyśmy sobie i wręcz oczekujemy równego startu dla wszystkich w ich poszukiwaniu Boga. Pokutuje w nas obraz wielkich dróg zbiegających się ze wszystkich kierunków, a na nich życzliwie usposobionych ludzi, myślących podobnie i coraz bardziej zbliżających się ku sobie. Jakże szokującym przeciwieństwem tego jest opowieść chrześcijańska! Jeden naród wybrany spośród wszystkich innych; naród ciągle doświadczany i wystawiany na próby. Niektórzy giną na pustyni jeszcze przed dotarciem do Palestyny; inni żyją w Babilonie: jeszcze inni obojętnieją. Wszystko to coraz bardziej się zawęża, aż wreszcie schodzi się w małym punkciku, tak maleńkim jak zakończenie włóczni: widzimy modlącą się żydowską panienkę. Oto do czego zawęziła się cała ludzka natura, zanim następuje Wcielenie. Zupełnie inaczej niż tego oczekiwaliśmy, ale wcale rzecz jasna nie inaczej niż zdaje się wyglądać – jak pokazuje przyroda – ogólny Boży sposób działania.
Wszechświat jest dość szokująco selektywnym, niedemokratycznym miejscem, gdzie pośród najwyraźniej nieskończonej przestrzeni stosunkowo małą część zajmuje materia wszelkiego rodzaju. Spośród gwiazd może tylko jedna ma planety: spośród zaś planet w ogóle tylko jedna, jak wiele na to wskazuje, jest w stanie podtrzymywać życie organiczne. Spośród zwierząt tylko jeden gatunek jest rozumny. Selekcja, jaką obserwujemy w naturze, i przerażające spustoszenie, które ona za sobą pociąga, z ludzkiego punktu widzenia wydaje się czymś strasznym i niesprawiedliwym. Selekcyjność, z jaką mamy do czynienia w historii chrześcijańskiej, nie należy jednak do tego samego rodzaju. Ludzie, którzy zostali wybrani, są w pewnym sensie niesprawiedliwie wybrani do najwyższego zaszczytu, ale jest to również największe brzemię. Lud Izraela zdaje sobie sprawę z tego, że to jego cierpienia zbawiają świat.
Również da się zaobserwować, jakie możliwości nierówność ta stwarza w łonie społeczności ludzkiej dla wszelkiego rodzaju tyranii i służalstwa. Z drugiej jednak strony daje się zauważyć, że sprzyja też możliwości zaistnienia czegoś bardzo dobrego – pokory i dobroci, i tej ogromnej radości podziwu. (Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak zaradzilibyśmy nudzie świata, w którym nigdy nie można by spotkać nikogo bardziej inteligentnego, piękniejszego czy silniejszego od nas. Nawet te tłumy, które szaleją za sławami piłkarskimi i gwiazdami filmowymi, są zbyt mądre na to, by pragnąć tego rodzaju równości!). Historia Wcielenia zdaje się rzucać nowe światło na ów element natury i ukazywać po raz pierwszy, że element nierówności w naturze nie jest ani dobry, ani zły. Jest ogólnym motywem przebiegającym zarówno przez dobro, jak i zło świata natury: zaczynam też widzieć jego miejsce jako najwyższego piękna w odkupionym wszechświecie.
W ten sposób, nie uświadamiając sobie tego, przeszedłem do punktu trzeciego. Otóż powtórzę, że selektywność nie jest niesprawiedliwa, tak jak to początkowo podejrzewaliśmy, bo wybrani do wielkich zaszczytów są również wybranymi do wielkiego cierpienia, a ich cierpienie uzdrawia innych. We Wcieleniu mamy oczywiście do czynienia z tą ideą zastępowania i czerpania, gdzie jedna osoba korzysta z zasług drugiej. W swojej najwyższej formie stanowi to samo centrum chrześcijaństwa. Okazuje się również, że ten sam rodzaj zastępstwa jest charakterystyczną cechą lub, jak by powiedział muzyk, lejtmotywem natury.
Wedle praw rządzących światem przyrody, żadna istota nie może samodzielnie utrzymać się przy życiu. Każdy i wszystko jest beznadziejnie zadłużone u wszystkich i wszystkiego. W świecie, jak na to teraz patrzymy, bywa to źródłem wielu okropności: wszystkich okropieństw związanych ze zwierzętami mięsożernymi i najgorszych związanych z pasożytami, tymi potwornymi stworzeniami, które żyją pod skórą innych zwierząt, i tak dalej.

Mimo to, jeżeli nagle spojrzymy na to w świetle historii chrześcijańskiej, zobaczymy, iż czerpanie z czegoś, z kogoś innego, a także przyzwolenie, by ci inni z nas czerpali, samo w sobie nie jest złe, że w przypadku wszystkich tych zwierząt, insektów i okropności widzimy tylko jedną stronę medalu.

Jeżeli się nad tym zastanowić, to prawie wszystko, co w naturze jest dobre, również bierze się z czerpania. Przecież dziecko, zarówno przed, jak i po urodzeniu, żyje kosztem matki, podobnie jak pasożyt żyjący kosztem swojego żywiciela. Jedno jest okropnością, drugie źródłem prawie każdego naturalnego dobra w świecie. Wszystko zależy od tego, co zrobimy z tej zasady.
I oto trzecią drogą również doszedłem do stwierdzenia, że to, co ukazuje Wcielenie, doskonale odpowiada temu, co zaobserwowałem w naturze, i – co ważne – za każdym razem ukazuje to od innej strony. Jeżeli akceptuję ten hipotetyczny brakujący rozdział, jakim jest Wcielenie, to stwierdzam, że zaczyna on oświetlać pozostałą część rękopisu. Rzuca światło na występujący w przyrodzie wzorzec śmierci i powtórnych narodzin, po drugie selektywności, a po trzecie zastępowania i czerpania.
Chcę teraz zwrócić uwagę na sprawę bardzo zastanawiającą. Wszystkie pozostałe religie świata, o ile się w nich rozeznaję, są albo religiami przyrody, natury, albo antynatury. Religie natury są to wszystkie znane religie starego, prostego, pogańskiego rodzaju. Człowiek rzeczywiście się upijał w świątyni Bachusa. W świątyni Afrodyty cudzołożył. Bardziej współczesną formą religii natury byłaby religia w pewnym sensie zapoczątkowana przez Bergsona (który jednak wycofał się z niej i umarł jako chrześcijanin), a kontynuowana w bardziej popularnej formie przez pana Bernarda Shawa. Religie antynatury to takie, jak hinduizm i stoicyzm, gdzie ludzie powiadają: „Zamorzę głodem swoje ciało. Nie dbam o to, czy żyję czy umarłem”. Wszystko, co naturalne, należy tu odrzucić; celem jest nirwana, apatia, negatywna duchowość. Religie natury po prostu potakują moim wrodzonym pragnieniom. Religie antynatury je negują. Religie natury tylko udzielają nowej sankcji temu, co zawsze dotąd myślałem o świecie w chwilach krzepkości i beztroskiej zwierzęcości. Religie antynatury po prostu powtarzają to, co o nim myślałem, będąc w nastroju zmęczenia, drażliwości lub współczucia.
Tu jednak mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Tu jest coś, co uczy, że w żadnym przypadku nie wolno mi twierdzić, tak jak to czynią stoicy, iż śmierć nie ma znaczenia. Nie istnieje bardziej od tego niechrześcijańskie podejście. Śmierć, która spowodowała, że Ten, który jest samym Życiem, zapłakał przy grobie Łazarza i uronił krwawe łzy w Getsemani , jest przerażającą okropnością i ohydnym poniżeniem. (Pamiętają państwo wspaniałe stwierdzenie Thomasa Browne’a: „Nie tyle boję się śmierci, co się jej wstydzę”?)
A jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób śmierć jest czymś nieskończenie dobrym. Chrześcijaństwo ani nie aprobuje, ani nie zaprzecza okropności śmierci, lecz mówi mi o niej coś zupełnie nowego. Ponadto nie umacnia ono, jak Nietzsche, mojego pragnienia, by być silniejszym i inteligentniejszym niż inni ludzie. Z drugiej strony nie pozwala mi mówić: „O Panie, czyż nie nastąpi dzień, w którym wszyscy będą jednakowo dobrzy?” To samo tyczy się prawa zastępowania. Chrześcijaństwo nie pozwoli mi w żadnym przypadku być wyzyskiwaczem, postępować jak pasożyt w stosunku do innych ludzi, ale też nie pozwoli mi śnić o życiu na własną rękę. Ono nauczy mnie przyjmować z radosną pokorą poświęcenie innych dla mnie, jak również przynagli, by samemu poświęcać się dla nich.
Oto dlaczego uważam Wielki Cud za brakujący rozdział powieści, rozdział, na którym opiera się cała fabuła; oto dlaczego wierzę, iż Bóg rzeczywiście zanurkował do dna stworzenia i wynurzył się, dźwigając na swoich barkach całą odkupioną naturę. Cuda, które się już wydarzyły, oczywiście są – o czym Pismo święte tak często mówi – pierwszymi owocami nadchodzącego lata wszechświata . Chrystus zmartwychwstał, a więc i my zmartwychwstaniemy. Święty Piotr przez kilka sekund szedł po wodzie , a przyjdzie dzień, kiedy nastanie uczyniony na nowo wszechświat, nieskończenie posłuszny woli wyniesionych do chwały i pełnych posłuszeństwa ludzi, kiedy będziemy w stanie robić wszystko, kiedy będziemy bogami, o których mówi Pismo święte.
Wprawdzie jeszcze ciągle jest mroźno, ale tak często bywa wczesną wiosną. Dwa tysiące lat w tej skali stanowi tylko dzień lub dwa. Naprawdę powinno się mówić: „Zmartwychwstanie miało miejsce dwa tysiące lat temu” w tym samym duchu, w jakim mówi się: „Wczoraj widziałem krokusa”. Wiadomo przecież, zapowiedzią czego jest krokus. Wiosna zbliża się powoli, lecz wielką rzeczą jest to, że najgorsze mamy już poza sobą. Istnieje oczywiście ta różnica, iż w przypadku wiosny w przyrodzie krokus nie może decydować o tym, jak się do niej odniesie. My możemy. Posiadamy możliwość przeciwstawienia się wiośnie i ponownego pogrążenia w zimie wszechświata, albo też przejścia do tego „wzniosłego przepychu pełni lata”, w którym nasz Przewodnik, Syn Człowieczy, już przebywa i do którego nas wzywa. Do nas należy wybór, czy posłuchać czy nie, czy umrzeć podczas tej zimy, czy posuwać się naprzód ku owej wiośnie i temu latu.
 

Print Friendly, PDF & Email
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
apologetyka.org
0
Would love your thoughts, please comment.x